czwartek, 28 marca 2013

zapach

Wwąchała się w moją jeszcze chłodną od wiatru głowę, mocno.

- Mamo, lubię zapach świeżych rzeczy. Na przykład płaszcza. Albo włosów.

czwartek, 21 marca 2013

zabawkowe historie

Zalałam się dziś łzami, przy końcowej scenie Toy Story 3, kiedy to Andy przekazuje swoje zabawki małej dziewczynce. Oczywiście uczyniłam to za plecami potomnej, którą, jak przypuszczam, mogłyby moje niewinne łzy wzruszenia nieco zaniepokoić. Jeszcze nie czas na wychwytywanie niuansów i półsłówek, emocjonalnych zawiłości i subtelnych dramatów. Ale empatii owszem. Tylko takiej nieobliczalnej i zaskakującej, której pewne rzeczy, nie wiadomo dlaczego, nie wywołują, a inne, o dziwo, jak najbardziej.

I jakoś tak zatęskniłam za moimi starymi zabawkami. Bałam się, że Lucy spyta o nie i co wtedy? Jak wytłumaczę, że mój absolutnie najukochańszy Misiek w odcieniu beżu (a może raczej brudnej bieli) blisko rok temu, zaginął skutecznie w czeluściach garażu jej dziadków? A że było to przy okazji czegoś, co oni nazwali porządkami – nie sądzę by kiedykolwiek się odnalazł (choć podkreślałam po wielekroć jego nietykalność). Kiedy Tata mi go kupił, miałam mniej więcej tyle lat co Lucy, a wzrostu mniej niż tenże Misiek. Pamiętam długą jazdę samochodem, sklep z zabawkami i siebie z tyłu w aucie, obok Miśka. Chyba to nawet była Czechosłowacja gdzie bywaliśmy często. Dumna byłam. I nader szczęśliwa, bo nie przyzwyczajona do tego typu zabawek. Wpychałam mu do paszczy lentilki przed nocą, a rano zawsze okazywało się, że trochę zjadł. Gdzie teraz jesteś Miśku??

Był jeszcze Bąbel czyli szmaciano-gumowy bobas, wielkości noworodka, ze szklanymi oczami. Długo go trzymałam w pobliżu Miśka, ale też przepadł. Pamiętam jeszcze szmaciankę o ustach w kształcie serca, którą kupiła mi Babcia T., w Ostrowcu Świętokrzyskim, na wakacjach. I prawdziwą Barbie z Pewexu, w różowym kostiumie kąpielowym, której później Mama na maszynie szyła ubrania. Pamiętam plastikowy, zielony pociąg, którym mój brat zabawiał się ostentacyjnie na moich oczach gdy unieruchomiona, chorowałam na zapalenie płuc. Tak się zabawiał, że aż się zaraził. Ostatecznie przyjął chyba nawet więcej antybiotykowych ukłuć w tyłek, niż ja. I były jeszcze gumowe smerfy – Smerfetka, Zgrywus i Ważniak.. może jeszcze ktoś.

A Lucy ma swojego Bobra, dwa identyczne misie z Ikea, prosiaczka i Pana Grzechotkę. Tego ostatniego wygrzebałyśmy z pudła niedawno, przy okazji wspominania lusiowego niemowlęctwa. Całej swojej przytulankowej ekipie zorganizowała dziś przed snem kolejkę górską na Giewont. Chyba dobrze im z nią.

 ...

Misiek, ja wiem że nie traktowałam Cię ostatnimi laty najlepiej. Włożyłam Cię do czarnego wora i porzuciłam w garażu rodziców. Ale uwierz proszę, że planowałam już wkrótce Cię uprać i zaszyć tę paskudną dziurę, przez którą wylatywały kawałki żółtej gąbki. Czasami bardzo mi Ciebie brakuje. Wróć proszę, daj mi się znaleźć. Polubisz Lucy, to pewne.


UPDATE listopadowy

Misiek się odnalazł! Podobno był wciśnięty w składany stół i dlatego nikt nie mógł go znaleźć.. A ja tam wierzę, że dotarł do niego powyższy apel. W każdym razie jest cały i zdrów, tylko jakby mniejszy. Pewnie schudł bo nikt dawno nie częstował go lentilkami.

środa, 13 marca 2013

biedronka

Rozmawiamy o nowej stacji benzynowej w okolicy, przejeżdżając obok.

– Wiesz Lucy, że na tej stacji można nawet kupić kawę? [na poprzedniej nie można było]
– Tak? A co jeszcze?
– To co na każdej... soki, słodycze...
– Może coś kupimy?
– Niee, na stacji jest bardzo drogo...
– No tak, lepiej jechać do biedronki bo w biedroooncee niskie cenyy...

Jak widać, nie trzeba mieć telewizora. Pewne hasła i tak znajdą drogę do dziecięcych głów.

czwartek, 7 marca 2013

pod kocem

Wygląda na to że Lucy jednak nie umrze z głodu. Dzisiaj po raz pierwszy od 5. dni zjadła trochę obiadu, bez wmuszania, błagania i przekupywania. I w ogóle dostrzegam dziś mgliste przebłyski czegoś w rodzaju apetytu (słowa które nie gościło u nas w domu, w odniesieniu do Lucy, od samego chyba początku choroby, podobnie jak głód). Pewnie zmiana ta ma związek z wyglądem luśkowego języka, który jest znacznie mniej czerwony i zakroszczony niż był jeszcze wczoraj.

Tym samym, wszystko wskazuje na to że Pani S. jest w odwrocie. I piszę to z pewną ulgą – bo dość już mam siedzenia w tych samych czterech ścianach, od rana do nocy, ale i z pewnym żalem – jak zawsze, kiedy spędzamy z Luśką dużo czasu razem i nagle, musimy znów spędzać go zdecydowanie mniej.

A najbardziej będzie mi brakowało tego czytania, pod kocem, na rozłożonej kanapie, z wtuloną mocno Lucią, zamyśloną i zapatrzoną gdzieś w dal, albo powtarzającą ze śmiechem co zabawniejsze sformułowania typu "babskie gadanie", "na raki i robaki" i "ryczypisk". Właśnie kończymy drugą część Opowieści z Narni, co chyba jest niezłym wynikiem, skoro zaczęłyśmy 4 dni temu.

A teraz wykorzystam fakt, że Królowa Łucja Mężna ucięła sobie drzemkę i zajmę się czymś bardziej pożytecznym od pisania bloga. :)

wtorek, 5 marca 2013

niecałowalska


Lewą nogą wstałyśmy, obie.

– Mamo, jestem niecałowalska – z samego rana oświadczyła Luśka krewko. – To znaczy, że nie daję się całować – wyjaśniła, gdybym przypadkiem nie pojęła od razu.

Nie żebym ją sprowokowała jakimś buziakiem czy coś, po prostu, ot tak – szlaban na wszelkie czułości. Taki dzień. Dzień na NIE: nie- zjem śniadania, nie- połknę antybiotyku, nie- ubiorę się, nie- lubię cię mamo! Tantum verde wywołało histerię przypieczętowującą ogólny koszmar poranka.

Wstyd się przyznać ale ostatecznie uciekłam się do bardzo niewychowawczych i szczerze przeze mnie pogardzanych forteli w stylu – jak łykniesz antybiotyk to ci puszczę bajkę. Podziałało. Zawsze działa, niestety. Straszenie panoszącymi się w nuśkowym przełyku niebieskimi, tłuściutkimi bakteriami, ze skąpym owłosieniem tu i ówdzie (z których sugestywną wizją na pomoc spieszy niezawodne Było sobie życie) skutkowało i owszem, tyle że przez jeden dzień.

Przez pierwszą połowę dnia nurzałam się w oceanie swojej własnej cierpliwości – jedyne co ze mnie płynęło w stronę potomnej-w-kryzysie, to spokojna wyrozumiałość, czysta empatia i ewentualna nieśmiała gotowość niesienia pomocy, gdyby nadarzyła się potrzeba. Zapewniłam jej absolutną nietykalność cielesną, wycofałam się milcząco w kąt, a konkretnie w ten kuchenny, ze stosem garów.

Ludzka przekorna natura szybko wzięła górę nad dąsami i stosunkowo szybko, nagle-przymilna Lucy zaczęła się interesować co u mnie. Co więcej, przy pierwszym moim zapewnieniu, że pamiętam o dniu-bez-buziaków, gorąco zapragnęła całusa w czoło. Tłumacząc, że rozchodzi się w gruncie rzeczy o wolę – jej lusiną wolę, i gdy ONA ZECHCE buziaka, MAM nim po prostu ją obdarzyć, bez gadania.

Reguły są więc jasno określone. Tak jak w przypadku gier planszowych, kiedy to Luśka wygrywa z zasady, a raczej z urodzenia. Fakt, że jest 4-latką i zdecydowanie nie radzi sobie emocjonalnie z przegrywaniem, przekonuje mnie żeby się podkładać, co zdarza się mimo wszystko rzadko gdyż zazwyczaj Dziewczynka ma pierońskie szczęście i wykazuje się doskonałą pamięcią (co w większości przypadków wystarcza żeby wygrać bez żadnych szachrajstw).

W każdym razie kładłyśmy się spać już nogą prawą, obie :)

niedziela, 3 marca 2013

sąsiedzi

Lucy śpi dziś bardziej spokojnie niż wczoraj, za to rozrywki dostarczają mi niezidentyfikowani sąsiedzi, którzy właśnie po raz piąty w ciągu ostatnich dwóch godzin odśpiewują uroczyste Stolat. Każda kolejna wersja jest bardziej głośna i ku mojemu nieustannemu zdumieniu – jeszcze bardziej entuzjastyczna od poprzedniej.

Zaczynam już wścibsko kalkulować czy to moja klatka, czy ta obok, piętro wyżej a może dwa...? Sięgam pamięcią wstecz, odświeżając wspomnienia swoich osobistych celebracji i nijak nie mogę doszukać się choć jednej, którą dałoby się postawić naprzeciwko tej z góry, jako godnego rywala. Z pewną zawiścią muszę przyznać – chyba nikt nigdy, tak donośnie i po wielekroć nie cieszył się z powodu rocznicy moich narodzin..!

A może "zakatarzona matka" to jakiś stały filar tej grupy upierdliwych sąsiadek, co mają w zwyczaju okładać kijem od szczotki własny sufit, a tym samym podłogę szczęśliwców, którzy poważyli się cieszyć zbyt głośno?

O, a teraz ktoś na podwórku (jeśli można tak zaszczytnie nazwać osiedlowy skwer) donośnie krzyczy CRAAACOOOVIAA...

sobota, 2 marca 2013

chorujemy

Pani S. nie daje o sobie zapomnieć. Wysypka nie znika, język nutkowy nie jest ani trochę mniej malinowy i nakrapiany. W dodatku obie dostałyśmy kataru, co nie nastraja mnie jakoś hiperoptymistycznie.

– Mamo, a telaz przyklyj mnie... tym całym kołdelstwem. – oświadczyła moja córka nad ranem, po przebudzeniu się w celu łyknięcia wody.

To "całe kołderstwo" w ustach Lucy oznaczało kołdrę, "kocyk" (mały, różowy, służący bardziej za przytulankę niż okrycie, wleczemy go ze sobą gdziekolwiek się nie ruszymy, nawet w drodze do przedszkola towarzyszy nam niezmiennie...) i koc zwany "glubym" (wełniany, spory, synonim ciepła). Bez tego żelaznego, chorobowego zestawu, ściśle powiązanego z trudno zbijalną gorączką, nie ma mowy o spaniu. Nakładanie poszczególnych warstw nabrało już znaczenia rytualnego.

Oczywiście jest jeszcze Pan Bober "Bobelek", który wchodzi w skład nocnego niezbędnika cokolwiek-by-się-nie-działo i choroba nic tu nie zmienia. Sterany i porządnie wyliniały, piastuje od lat tę samą zaszczytną funkcję naczelnej przytulanki – istoty najchętniej przytulanej przez Lucy (czego, przyznam, zazdroszczę mu szczerze).

Byle do wiosny. Apsiiik.


szkarlatyna

Lucy ma szkarlatynę. Co chwilę podnosi się w rozgorączkowanym śnie i rzuca w przestrzeń niewyraźne strzępki zdań typu "zabierz tego kota", "to takie dziwne" albo "to ucho powinno być bardziej zaokrąglone" po wypowiedzeniu których, kładzie głowę z powrotem na poduszce.

Dzień minął nam sennie i smętnie, Luśka większość czasu spała, leżała albo domagała się prostych, spokojnych rozrywek typu czytanie, co bardzo jest do niej niepodobne. W ogóle jakaś taka poważna i dorosła mi się wydaje w tej chorobie, swój chorobowy stan znosi z wielką cierpliwością i godnością.

– Źle się czujesz?
– Tak.
– A mogę Ci jakoś pomóc?
– Nie..
– Dasz sobie radę?

Na to ostatnie pytanie, które nie wiem skąd mi się zadało, odpowiedziała tylko lekkim kiwnięciem głowy i wymownym uśmiechem. Ten uśmiech mnie rozczulił bardzo, bo zupełnie nie był komentarzem do sytuacji. To był uśmiech pocieszający mamę, która musiała mieć mocno zatroskaną minę. Był skierowany  d o  mnie – te małe kąciki ust podniosły się  d l a  mnie.