sobota, 2 marca 2013

chorujemy

Pani S. nie daje o sobie zapomnieć. Wysypka nie znika, język nutkowy nie jest ani trochę mniej malinowy i nakrapiany. W dodatku obie dostałyśmy kataru, co nie nastraja mnie jakoś hiperoptymistycznie.

– Mamo, a telaz przyklyj mnie... tym całym kołdelstwem. – oświadczyła moja córka nad ranem, po przebudzeniu się w celu łyknięcia wody.

To "całe kołderstwo" w ustach Lucy oznaczało kołdrę, "kocyk" (mały, różowy, służący bardziej za przytulankę niż okrycie, wleczemy go ze sobą gdziekolwiek się nie ruszymy, nawet w drodze do przedszkola towarzyszy nam niezmiennie...) i koc zwany "glubym" (wełniany, spory, synonim ciepła). Bez tego żelaznego, chorobowego zestawu, ściśle powiązanego z trudno zbijalną gorączką, nie ma mowy o spaniu. Nakładanie poszczególnych warstw nabrało już znaczenia rytualnego.

Oczywiście jest jeszcze Pan Bober "Bobelek", który wchodzi w skład nocnego niezbędnika cokolwiek-by-się-nie-działo i choroba nic tu nie zmienia. Sterany i porządnie wyliniały, piastuje od lat tę samą zaszczytną funkcję naczelnej przytulanki – istoty najchętniej przytulanej przez Lucy (czego, przyznam, zazdroszczę mu szczerze).

Byle do wiosny. Apsiiik.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz