piątek, 27 grudnia 2013

być atomem

– Mamo, a wiesz z czego się wszystko składa?
– Z czego?
– Z atomów. Wszystko! Ja i ty. I ściana, i zabawki, i magnesy na lodówce. Kredki też, i nawet metalowe przedmioty.
– A co to są te atomy?
– To takie pierwiastki.
– A jak wyglądają?

Lucy kreśli w powietrzu okręgi.

– O tak, są w kształcie takiego kwiatka. Ale są takie małe, że widać je tylko pod mikroskopem.
– Rozumiem.
– A chciałabyś być atomem?
– Nieee, chyba nie.
– A ja bym chciała! Bo byłabym we wszystkim! Chciałabym być we wszystkim i wszystko widzieć.

poniedziałek, 23 grudnia 2013

smutna piosenka

- Chcesz posłuchać ładnej piosenki?
- Tak.

Wsłuchujemy się w pierwsze takty "Falling Slowly"...

- Ale ona nie jest ładna! Jest smutna!
- Może trochę smutna ale ładna...
- Nie, smutna.
- A czy smutna piosenka nie może być jednocześnie ładna?
- Nie.

czwartek, 21 listopada 2013

cytat

- A co to jest CYTAT?
- Cytat jest wtedy gdy powtarzamy to, co powiedział ktoś inny, np gdybym powiedziała "mamooo, nie chcę jeszcze wstawać, jestem śpiąca..." to byłby to cytat z ciebie. A jaki byłby cytat z twojej mamy?
- "mmm.. lubię kaszę!"

Matka i kasza zaczynają współgrać na zasadzie synonimów ;)
Martwiące, tym bardziej że całkiem niedawno:

- nie lubię kaszy tak bardzo, jak bakterie pasty do zębów...

poniedziałek, 18 listopada 2013

Dali i zygzakowata muzyka

- A kupisz taką płytę z zygzakowatą muzyką?
- A jaka to jest zygzakowata muzyka?
- Żeby była perkusja, talerze i bębny. I żeby była taka... ŁOOO! Wiesz, tak nagle się robiła głośna i wesoła. Żeby można było przy niej machać latarką, jak ten pan z albumu co malował zegarki jak naleśniki.

poniedziałek, 11 listopada 2013

kamień i patyk

Plac zabaw, pochmurno i pusto. Z radością, po dłuższej przerwie, wchodzę w rolę towarzyszki zabaw. Zaczynamy od równoważni, góra dół góra dół.

Kątem oka dostrzegam dwie dziewczynki, na oko 7-letnie. Wchodzą na odgrodzony płotem teren placu, siadają na ławce, w kącie, pod prawie całkiem ogołoconą z liści brzozą. Wyciągają telefony. Skulone, zapatrzone w małe ekrany, wytrwale ignorują spadające im na głowy żółte listki i przebijające się przez chmury słońce.

Biegniemy z Lucy na zjeżdżalnię, potem drabinki, wreszcie huśtawki.

Dziewczynki wstają, zbliżają się do nas, siadają na ławce niedaleko. Ta sama konfiguracja, ramię w ramię, telefon przy telefonie. Co jakiś czas jedna zerka co tam się drugiej wyświetla.

Przenosimy się na zjeżdżalnię, może puste huśtawki zawalczą o uwagę małolat? I rzeczywiście, po dwóch minutach dziewczynki wstają i zajmują nasze miejsca. A więc jest nadzieja! Place zabaw ze swoimi metalowymi drabinkami i sprężynowymi motorami się nie poddają, jeszcze nie pozwalają się wepchnąć do lamusa! Wszechobecna cyfrowa rzeczywistość nie ma szans w zderzeniu z rozbujanym światem i powiewającymi na wietrze włosami!

Dziewczynki siadają, każda na swojej huśtawce. Wyciągają telefony, każda swój. Nogi zwisają bezwładnie, głowy pochylone, wzrok skupiony. Tylko palce od czasu do czasu poruszają się zręcznie i szybko po małych klawiszach.

– Mamo! Nie możemy zapomnieć mojego kamyka i zabierzmy do domu jeszcze ten patyk, dobrze? Wsadzisz mi go do kieszeni?
– Jasne. Powoli musimy się już zbierać do domu Lucy.
– Ale zjedziemy jeszcze ostatni raz na zjeżdżalni, dobrze?
– Dobrze!

czwartek, 7 listopada 2013

Spotkanie

Nie wiem skąd ona to wie. Co robić, co mówić. Skąd ta delikatność i czułość, uśmiech. Skąd u pięciolatki to pełne nabożnego szacunku zrozumienie dla starości?

Lucy i jej prawie 98-letnia praprababcia. Ta druga – coraz bardziej cicha, odległa, zapatrzona gdzieś w dal, pogodzona z ostatecznym przeznaczeniem, świadomie zbliżająca się do granicy światów. Ta pierwsza – w nieustannym, radosnym ruchu, wypełniona po brzegi energią i wolą życia – zatrzymuje się, wycisza. Mówi powoli, troskliwie, z uśmiechem. Przytula. 

– To jest prawdziwa iskra! Skarb! Ona ma w sobie energię, ma ten błysk w oku! Ona sobie zawsze w życiu poradzi, zobaczysz. – zachwycała się swoją praprawnuczką Babcia Marianna przed dwoma laty, z charakterystycznym dla siebie figlarnym uśmiechem, zaciskając pięść na potwierdzenie swoich słów. Sama wtedy miała w oku ten błysk, myślę że Lucy ma go właśnie po niej. 

poniedziałek, 4 listopada 2013

Kopernik

 mamo, on nie powinien się nazywać Kopernik!
– a jak powinien?
 Mikołaj.. Słonecznik!
– no fakt..
 przecież nie zajmował się.. <śmiech> koperkiem!

Na fali absolutnie wspaniałej książki Iwony Chmielewskiej "Cztery strony czasu".

 mamo, a wiesz że Ziemia obraca się nie tylko wokół słońca ale też wokół własnej osi?

czwartek, 10 października 2013

żal

Stacja benzynowa.  I te dylematy – 95 a może jednak 98..?

– dlaczego nie zatankowałaś tamtą z papierkiem?
– bo jest droższa.
– a to znaczy że jest smaczniejsza dla auta?
– tak..
– no to dlaczego nie zatankowałaś tamtą?
– bo mi było żal pieniędzy...
– a teraz auta żal.

Aj i skąpstwo wymierzone w naszego mechanicznego rumaka – napiętnowane.

poniedziałek, 1 lipca 2013

R

Lucy zaczęła wymawiać R. Tak po prostu, z dnia na dzień, całkiem nagle. Powiedziała i tyle. Jednego dnia był lowel, a następnego rower.

A przecież dopiero co pisałam o pierwszych słowach, o babie, o mamie, o muuu i miau... I wydawało mi się wtedy, że już takie duże to moje dziecko.

czwartek, 20 czerwca 2013

brązowe zapachy w porannym ogrodzie

- Ale dziś pachnie fujślimakiem mamo. Taki blązowy jest ten zapach. Blązowy jak fujślimak.*

* Fujślimak to oczywiście ślimak-bez-skorupy, zwany profesjonalnie Pomrowem. Nazwa powstała w najwcześniejszych lusinych latach, czasach pierwszych słów i pierwszych zadziwień światem.

wtorek, 7 maja 2013

sen

- Śniło mi się, że była taka wielka wanna a wszyscy ludzie byli baldzo mali, tak że łapali się tego wodnego wilu i wpływali do ścieku, a potem aż do morza! i z powlotem. I ja tam byłam też. I jeszcze tam były schody, ale plowadziły do... nikąd. I dużo drzwi ale wszystkie plowadziły do... nikąd! I były tylko jedne drzwi któle plowadziły do wszystkiego! nawet do czekolady!

środa, 17 kwietnia 2013

świat wg Lucy

I cały świat będzie ulicami. I wszyscy będą mieć auta. I będą same wyścigówki! A ja będę miała najszybszą wyścigówkę! A Hugo... najwolniejszą. I dzieci będą się lodziły dolosłe a dolośli będą dziećmi...
– Ale jak się zmieszczą dorośli w brzuchach mam, które ich będą rodzić?
– Po plostu będą od lazu duzi, będą sami dolośli.. duzi i mali.. I ja będę o wszystkim decydowała! I będzie mi wszystko wolno. Bo nie będzie w ogóle takiego słowa: nie wolno. Ani słowa "źle", ani "nie". W ogóle nie będzie takich słów. I ja będę wsystkiego zablaniać dolosłym, a sobie na wszystko pozwalać.
– Na przykład na co?
– Na jedzenie słodyczy. Będę się objadać słodyczami! 
To chyba ci się wszystkie zęby popsują od takiego jedzenia.
– Nie, bo nie będzie zębów. Nikt nie będzie miał zębów.. albo będą zęby żelazne, które się nigdy nie psują!

Ot, spontaniczna wieczorna imaginacja, zrodzona z hamowania na pooranej zimą jezdni i blasku reflektorów. Początek niewinny i przewidywalny, bo przecież już od paru miesięcy Lucy upiera się przy wizji przyszłej kariery kierowcy rajdowej, a największym jej zmartwieniem jest, czy aby będzie szybsza od Hugo (przedszkolny kolega który ma podobne plany na życie). Ale po chwili wyścigi przestały mieć znaczenie a skrzydła fantazji poniosły Lucy dalej niż się spodziewałam.

Już kiedyś powiedziała mi, że fajnie, gdyby dzieci się rodziły dorosłe. Jednakże nie rozwinęła tematu, a ja nie połapałam się w czym rzecz. Teraz okazuje się, że o samostanowienie idzie, o władzę i... o słodycze. Pomimo wszystkich moich starań, by gros decyzji zostawiać Luśce i o możliwie wielu sprawach postanawiać wspólnie – nieuniknione są sytuacje konfliktowe, chwile przejmowania przeze mnie pałeczki, kiedy to ja mówię: co i jak. Może więc te, zrodzone wówczas, malutkie, pojedyncze frustracje nawarstwiają się, tworząc pożywkę dla wzrostu rewolucyjnych myśli? A może to po prostu kolejna odsłona buntu.. – bunt czterolatka..? Albo filozoficzno-niewinne zagwozdki z serii "co by było gdyby"?

Na co dzień wydaje mi się, że tak cudownie nad sobą panuję i tak wspaniałomyślnie nie nadużywam rodzicielskiej władzy. Że podchodzę z szacunkiem do Lucy, jako do Osoby przede wszystkim, nie zaś dziecka. A jednak może za dużo "nie wolno" mimochodem wymyka mi się z ust? Może w tonie głosu, w spojrzeniu, w doborze słów wciąż za wiele jest nieuświadomionego do końca despotyzmu i autokracji?

Byłam w podobnym wieku, kiedy Tata, za pomocą magnetofonu UNITRA, uwiecznił mój cienki głosik nucący "Natychmiast marsz do łóżka". Ten tekst (wiersz Danuty Wawiłow, na podstawie A. Kusznery) będzie tutaj jak znalazł:

Gdy już dorosłym będę panem
to się okropnie ważny stanę.
I przyjdą do mnie moje dzieci,
i szepną mi do uszka:
– Tatusiu, można iść do kina?
Zapytam:
– Która to godzina?
Ostatni raz wam przypominam!
W tej chwili marsz do łóżka!
...


;)

sobota, 6 kwietnia 2013

Anioł

Tak się składa, że wpadłam dziś prosto na Ojca E.

To niesamowite, tak po prostu wpaść na kogoś Nieuchwytnego, kogoś do Kogo ustawiają się wielogodzinne kolejki, kogoś kto wcale nie wygląda, jakby w ogóle stawiał kroki poza murami klasztoru.

Nie podejrzewałam go o tak raźny, dziarski chód. Niemal zgięty wpół, w odpowiedzi na pozdrowienie uniósł wysoko głowę i uśmiechnął się do mnie pogodnie, zza długiej siwej brody.

- To Ojciec tak sam?... Do Klasztoru wraca? - dałam wyraz swojemu zaskoczeniu, że ten oto nieprawdopodobnie stary, schorowany człowiek, sam jeden maszeruje ulicami miasta.
- Nie do klasztoru, do tramwaju idę, bo muszę jechać (...)
I nie jestem sam, zawsze mam ze sobą swojego Anioła.



Zabawne, że zamartwiałam się o Świętego. Ja, z moim pokręconym życiem i Aniołem zgubionym nie wiadomo gdzie i kiedy.

wtorek, 2 kwietnia 2013

zima

Droga do przedszkola, nasza micra przedziera się przez zasłony śnieżnej mgły. Intonuję:

- Zima, zima, zimaaa...
- Nie mamo! Nie śpiewaj o zimie!
- Czemu?
- Bo już nigdy sobie nie pójdzie. Zaśpiewaj o lecie.

Jeśli nawet czterolatka, nie może już znieść widoku śniegu i marzy o lecie, to NAPRAWDĘ znaczy, że już czas pakować manatki zimo!

czwartek, 28 marca 2013

zapach

Wwąchała się w moją jeszcze chłodną od wiatru głowę, mocno.

- Mamo, lubię zapach świeżych rzeczy. Na przykład płaszcza. Albo włosów.

czwartek, 21 marca 2013

zabawkowe historie

Zalałam się dziś łzami, przy końcowej scenie Toy Story 3, kiedy to Andy przekazuje swoje zabawki małej dziewczynce. Oczywiście uczyniłam to za plecami potomnej, którą, jak przypuszczam, mogłyby moje niewinne łzy wzruszenia nieco zaniepokoić. Jeszcze nie czas na wychwytywanie niuansów i półsłówek, emocjonalnych zawiłości i subtelnych dramatów. Ale empatii owszem. Tylko takiej nieobliczalnej i zaskakującej, której pewne rzeczy, nie wiadomo dlaczego, nie wywołują, a inne, o dziwo, jak najbardziej.

I jakoś tak zatęskniłam za moimi starymi zabawkami. Bałam się, że Lucy spyta o nie i co wtedy? Jak wytłumaczę, że mój absolutnie najukochańszy Misiek w odcieniu beżu (a może raczej brudnej bieli) blisko rok temu, zaginął skutecznie w czeluściach garażu jej dziadków? A że było to przy okazji czegoś, co oni nazwali porządkami – nie sądzę by kiedykolwiek się odnalazł (choć podkreślałam po wielekroć jego nietykalność). Kiedy Tata mi go kupił, miałam mniej więcej tyle lat co Lucy, a wzrostu mniej niż tenże Misiek. Pamiętam długą jazdę samochodem, sklep z zabawkami i siebie z tyłu w aucie, obok Miśka. Chyba to nawet była Czechosłowacja gdzie bywaliśmy często. Dumna byłam. I nader szczęśliwa, bo nie przyzwyczajona do tego typu zabawek. Wpychałam mu do paszczy lentilki przed nocą, a rano zawsze okazywało się, że trochę zjadł. Gdzie teraz jesteś Miśku??

Był jeszcze Bąbel czyli szmaciano-gumowy bobas, wielkości noworodka, ze szklanymi oczami. Długo go trzymałam w pobliżu Miśka, ale też przepadł. Pamiętam jeszcze szmaciankę o ustach w kształcie serca, którą kupiła mi Babcia T., w Ostrowcu Świętokrzyskim, na wakacjach. I prawdziwą Barbie z Pewexu, w różowym kostiumie kąpielowym, której później Mama na maszynie szyła ubrania. Pamiętam plastikowy, zielony pociąg, którym mój brat zabawiał się ostentacyjnie na moich oczach gdy unieruchomiona, chorowałam na zapalenie płuc. Tak się zabawiał, że aż się zaraził. Ostatecznie przyjął chyba nawet więcej antybiotykowych ukłuć w tyłek, niż ja. I były jeszcze gumowe smerfy – Smerfetka, Zgrywus i Ważniak.. może jeszcze ktoś.

A Lucy ma swojego Bobra, dwa identyczne misie z Ikea, prosiaczka i Pana Grzechotkę. Tego ostatniego wygrzebałyśmy z pudła niedawno, przy okazji wspominania lusiowego niemowlęctwa. Całej swojej przytulankowej ekipie zorganizowała dziś przed snem kolejkę górską na Giewont. Chyba dobrze im z nią.

 ...

Misiek, ja wiem że nie traktowałam Cię ostatnimi laty najlepiej. Włożyłam Cię do czarnego wora i porzuciłam w garażu rodziców. Ale uwierz proszę, że planowałam już wkrótce Cię uprać i zaszyć tę paskudną dziurę, przez którą wylatywały kawałki żółtej gąbki. Czasami bardzo mi Ciebie brakuje. Wróć proszę, daj mi się znaleźć. Polubisz Lucy, to pewne.


UPDATE listopadowy

Misiek się odnalazł! Podobno był wciśnięty w składany stół i dlatego nikt nie mógł go znaleźć.. A ja tam wierzę, że dotarł do niego powyższy apel. W każdym razie jest cały i zdrów, tylko jakby mniejszy. Pewnie schudł bo nikt dawno nie częstował go lentilkami.

środa, 13 marca 2013

biedronka

Rozmawiamy o nowej stacji benzynowej w okolicy, przejeżdżając obok.

– Wiesz Lucy, że na tej stacji można nawet kupić kawę? [na poprzedniej nie można było]
– Tak? A co jeszcze?
– To co na każdej... soki, słodycze...
– Może coś kupimy?
– Niee, na stacji jest bardzo drogo...
– No tak, lepiej jechać do biedronki bo w biedroooncee niskie cenyy...

Jak widać, nie trzeba mieć telewizora. Pewne hasła i tak znajdą drogę do dziecięcych głów.

czwartek, 7 marca 2013

pod kocem

Wygląda na to że Lucy jednak nie umrze z głodu. Dzisiaj po raz pierwszy od 5. dni zjadła trochę obiadu, bez wmuszania, błagania i przekupywania. I w ogóle dostrzegam dziś mgliste przebłyski czegoś w rodzaju apetytu (słowa które nie gościło u nas w domu, w odniesieniu do Lucy, od samego chyba początku choroby, podobnie jak głód). Pewnie zmiana ta ma związek z wyglądem luśkowego języka, który jest znacznie mniej czerwony i zakroszczony niż był jeszcze wczoraj.

Tym samym, wszystko wskazuje na to że Pani S. jest w odwrocie. I piszę to z pewną ulgą – bo dość już mam siedzenia w tych samych czterech ścianach, od rana do nocy, ale i z pewnym żalem – jak zawsze, kiedy spędzamy z Luśką dużo czasu razem i nagle, musimy znów spędzać go zdecydowanie mniej.

A najbardziej będzie mi brakowało tego czytania, pod kocem, na rozłożonej kanapie, z wtuloną mocno Lucią, zamyśloną i zapatrzoną gdzieś w dal, albo powtarzającą ze śmiechem co zabawniejsze sformułowania typu "babskie gadanie", "na raki i robaki" i "ryczypisk". Właśnie kończymy drugą część Opowieści z Narni, co chyba jest niezłym wynikiem, skoro zaczęłyśmy 4 dni temu.

A teraz wykorzystam fakt, że Królowa Łucja Mężna ucięła sobie drzemkę i zajmę się czymś bardziej pożytecznym od pisania bloga. :)

wtorek, 5 marca 2013

niecałowalska


Lewą nogą wstałyśmy, obie.

– Mamo, jestem niecałowalska – z samego rana oświadczyła Luśka krewko. – To znaczy, że nie daję się całować – wyjaśniła, gdybym przypadkiem nie pojęła od razu.

Nie żebym ją sprowokowała jakimś buziakiem czy coś, po prostu, ot tak – szlaban na wszelkie czułości. Taki dzień. Dzień na NIE: nie- zjem śniadania, nie- połknę antybiotyku, nie- ubiorę się, nie- lubię cię mamo! Tantum verde wywołało histerię przypieczętowującą ogólny koszmar poranka.

Wstyd się przyznać ale ostatecznie uciekłam się do bardzo niewychowawczych i szczerze przeze mnie pogardzanych forteli w stylu – jak łykniesz antybiotyk to ci puszczę bajkę. Podziałało. Zawsze działa, niestety. Straszenie panoszącymi się w nuśkowym przełyku niebieskimi, tłuściutkimi bakteriami, ze skąpym owłosieniem tu i ówdzie (z których sugestywną wizją na pomoc spieszy niezawodne Było sobie życie) skutkowało i owszem, tyle że przez jeden dzień.

Przez pierwszą połowę dnia nurzałam się w oceanie swojej własnej cierpliwości – jedyne co ze mnie płynęło w stronę potomnej-w-kryzysie, to spokojna wyrozumiałość, czysta empatia i ewentualna nieśmiała gotowość niesienia pomocy, gdyby nadarzyła się potrzeba. Zapewniłam jej absolutną nietykalność cielesną, wycofałam się milcząco w kąt, a konkretnie w ten kuchenny, ze stosem garów.

Ludzka przekorna natura szybko wzięła górę nad dąsami i stosunkowo szybko, nagle-przymilna Lucy zaczęła się interesować co u mnie. Co więcej, przy pierwszym moim zapewnieniu, że pamiętam o dniu-bez-buziaków, gorąco zapragnęła całusa w czoło. Tłumacząc, że rozchodzi się w gruncie rzeczy o wolę – jej lusiną wolę, i gdy ONA ZECHCE buziaka, MAM nim po prostu ją obdarzyć, bez gadania.

Reguły są więc jasno określone. Tak jak w przypadku gier planszowych, kiedy to Luśka wygrywa z zasady, a raczej z urodzenia. Fakt, że jest 4-latką i zdecydowanie nie radzi sobie emocjonalnie z przegrywaniem, przekonuje mnie żeby się podkładać, co zdarza się mimo wszystko rzadko gdyż zazwyczaj Dziewczynka ma pierońskie szczęście i wykazuje się doskonałą pamięcią (co w większości przypadków wystarcza żeby wygrać bez żadnych szachrajstw).

W każdym razie kładłyśmy się spać już nogą prawą, obie :)

niedziela, 3 marca 2013

sąsiedzi

Lucy śpi dziś bardziej spokojnie niż wczoraj, za to rozrywki dostarczają mi niezidentyfikowani sąsiedzi, którzy właśnie po raz piąty w ciągu ostatnich dwóch godzin odśpiewują uroczyste Stolat. Każda kolejna wersja jest bardziej głośna i ku mojemu nieustannemu zdumieniu – jeszcze bardziej entuzjastyczna od poprzedniej.

Zaczynam już wścibsko kalkulować czy to moja klatka, czy ta obok, piętro wyżej a może dwa...? Sięgam pamięcią wstecz, odświeżając wspomnienia swoich osobistych celebracji i nijak nie mogę doszukać się choć jednej, którą dałoby się postawić naprzeciwko tej z góry, jako godnego rywala. Z pewną zawiścią muszę przyznać – chyba nikt nigdy, tak donośnie i po wielekroć nie cieszył się z powodu rocznicy moich narodzin..!

A może "zakatarzona matka" to jakiś stały filar tej grupy upierdliwych sąsiadek, co mają w zwyczaju okładać kijem od szczotki własny sufit, a tym samym podłogę szczęśliwców, którzy poważyli się cieszyć zbyt głośno?

O, a teraz ktoś na podwórku (jeśli można tak zaszczytnie nazwać osiedlowy skwer) donośnie krzyczy CRAAACOOOVIAA...

sobota, 2 marca 2013

chorujemy

Pani S. nie daje o sobie zapomnieć. Wysypka nie znika, język nutkowy nie jest ani trochę mniej malinowy i nakrapiany. W dodatku obie dostałyśmy kataru, co nie nastraja mnie jakoś hiperoptymistycznie.

– Mamo, a telaz przyklyj mnie... tym całym kołdelstwem. – oświadczyła moja córka nad ranem, po przebudzeniu się w celu łyknięcia wody.

To "całe kołderstwo" w ustach Lucy oznaczało kołdrę, "kocyk" (mały, różowy, służący bardziej za przytulankę niż okrycie, wleczemy go ze sobą gdziekolwiek się nie ruszymy, nawet w drodze do przedszkola towarzyszy nam niezmiennie...) i koc zwany "glubym" (wełniany, spory, synonim ciepła). Bez tego żelaznego, chorobowego zestawu, ściśle powiązanego z trudno zbijalną gorączką, nie ma mowy o spaniu. Nakładanie poszczególnych warstw nabrało już znaczenia rytualnego.

Oczywiście jest jeszcze Pan Bober "Bobelek", który wchodzi w skład nocnego niezbędnika cokolwiek-by-się-nie-działo i choroba nic tu nie zmienia. Sterany i porządnie wyliniały, piastuje od lat tę samą zaszczytną funkcję naczelnej przytulanki – istoty najchętniej przytulanej przez Lucy (czego, przyznam, zazdroszczę mu szczerze).

Byle do wiosny. Apsiiik.


szkarlatyna

Lucy ma szkarlatynę. Co chwilę podnosi się w rozgorączkowanym śnie i rzuca w przestrzeń niewyraźne strzępki zdań typu "zabierz tego kota", "to takie dziwne" albo "to ucho powinno być bardziej zaokrąglone" po wypowiedzeniu których, kładzie głowę z powrotem na poduszce.

Dzień minął nam sennie i smętnie, Luśka większość czasu spała, leżała albo domagała się prostych, spokojnych rozrywek typu czytanie, co bardzo jest do niej niepodobne. W ogóle jakaś taka poważna i dorosła mi się wydaje w tej chorobie, swój chorobowy stan znosi z wielką cierpliwością i godnością.

– Źle się czujesz?
– Tak.
– A mogę Ci jakoś pomóc?
– Nie..
– Dasz sobie radę?

Na to ostatnie pytanie, które nie wiem skąd mi się zadało, odpowiedziała tylko lekkim kiwnięciem głowy i wymownym uśmiechem. Ten uśmiech mnie rozczulił bardzo, bo zupełnie nie był komentarzem do sytuacji. To był uśmiech pocieszający mamę, która musiała mieć mocno zatroskaną minę. Był skierowany  d o  mnie – te małe kąciki ust podniosły się  d l a  mnie.

czwartek, 21 lutego 2013

130 pierogów

Moja Babcia ulepiła dziś 130 pierogów. Poinformowała mnie telefonicznie, oczywiście lekko i bez żadnego chełpienia się faktem. Ot, na pytanie co u niej, co porabiała, odparła – że się namęczyła trochę, bo te pierogi, bo miała mięso i chciała je jakoś wykorzystać.

Ja zaś, cały dzień się snułam ziewając przy tym i psiocząc na biometr, marnotrawiąc ostatni dzień opieki. Jakieś pranie wrzuciłam, jakieś gary pomyłam, ogarnęłam przestrzeń jako tako, przeczytałam dwie strony książki. No i kąpiel, dla odmiany długa i z pianą, na koniec dnia.

A jutro po staremu – Luśka podkurowana do przedszkola, a ja przed komputer – do małego pokoju z małym oknem na patio. I wszyscy będą czegoś chcieć, po tych trzech dniach nietykalności. ech..

Może na śniadanie zrobię naleśniki?

piątek, 8 lutego 2013

zasypało

Ten widok chcę zapamiętać: Lucię biegającą, skaczącą i przewracającą się z premedytacją w śnieg. Z wielkim piskiem i jeszcze większym uśmiechem, w tej swojej czerwonej, zabawnej czapce z kokardką zamiast pompona.

A tak w ogóle to auto mi nie chce zapalać, a jak już nawet zapali za dziesiątą próbą, to nie ma się co cieszyć, bo wyjechanie z zaspy (w którą zamienione zostało to, co było kiedyś miejscem parkingowym) i tak graniczy z cudem. Świadomość nieuchronnego spóźnienia nie opuszcza mnie od momentu porzucenia Lucy w przedszkolu. Korki są koszmarne, bardziej koszmarne niż zwykle. Kłopot z parkowaniem poza strefą też jest jakby większy niż zazwyczaj. Do tego drałowanie przez most w zawiei i przenikającym zimnie (bo wiatr, bo wilgoć, bo buty na granicy przemoczenia). 

A ja i tak się zachwycam. Bo jest pięknie! Bez dwóch zdań.

środa, 6 lutego 2013

.

- kocham cię córeczko!
- ja też.

śnieg

Między innymi za te poranne zaskoczenia tak uwielbiam zimę. Za to budzenie się, w zupełnie odmiennej rzeczywistości od tej, którą się porzucało poprzedniego dnia, zasypiając.

A ptaki nic sobie nie robią ze śnieżnej zawiei, ćwierkają jak szalone! Bo ładnie dziś. 

wracamy.

Długo nie pisałam. Lucy za parę dni skończy dokładnie 4 i pół roku.

Ostatni wpis na moim starym blogu (Lucy in the sky) oznaczony jest datą 18 sierpień 2011, a przecież już wtedy tęgo zaniedbywałam się w kronikarstwie, umieszczając może jeden post miesięcznie. Szkoda mi tego czasu, który uleciał nie wiadomo gdzie, tych zatrzymań, zamyśleń, refleksji które uciekły bezpowrotnie, tych prostych, szarych dni które spoiły się ze sobą tak ściśle, że nie sposób nawet jednego wyodrębnić.

Nie moich osobistych wspomnień mi żal ale lusiowych, a może nie, może jednak tych naszych – wspólnych. Na jakichś świstkach zdarzało mi się notować pojedyncze słowa, zdania, anegdoty – z myślą że kiedyś-kiedyś, spiszę je jakoś bardziej składnie. Może będę próbować.

Póki co wracam.